Wczoraj pisałam o tajemnicach hotelowych. W pewnym sensie
wątek zmuszona jestem kontynuować, ale… nieco inaczej.
Wczoraj manager zabrał nas (mnie i Magdę) do nowego pubu w hotelu, który ma „w najbliższym czasie” (nieokreślonym) ruszyć i całkiem nieźle prosperować (takie jest założenie :). "Schowane" przejście koło recepcji prowadziło do ogromnego baru – chyba tak wielkiego jeszcze nie widziałam. Mnóstwo miejsca, ogromne pomieszczenie zaopatrzeniowe, magazynek, scena, loże – wszystko zaaranżowane w ładnym odcieniu niebieskim. Że też nie miałam przy sobie telefonu, by zrobić zdjęcie! Szkoooda. W środku znajdowały się dziwaczne drzwi (podniszczone, niepozorne). Manager miał w kieszeni wielki pęk kluczy i postanowił otworzyć zamek. Udało się już przy pierwszej próbie. Była to mała klitka, która jednak budziła jakiś dziwny niepokój, niczym w filmie grozy. W środku komputer z roku 1998 (i z systemem Windows ’98 ), sejf, dziwne zapiski, kody, stare segregatory, działający wiatrak, mnóstwo przewodów, kabli, zeschniętych karaluchów (FUJ)… Widać było, że ktoś wie o istnieniu tego pomieszczenia i korzysta w nim z internetu, który… śmiga tu szybciej niż w recepcji!). Komputer stał na biurku, które miało szufladę zamkniętą na kłódkę. Manager był przejęty, że pierwszy raz dostał się do tego pomieszczenia i że nie miał pojęcia o jego istnieniu. Przyznał, że pracuje tu długo, wie prawie wszystko… (NO WŁAŚNIE – PRAWIE). Nie mógł powstrzymać ciekawości zmieszanej z niepokojem i zaczął „dobierać” się do szuflady. Zamek do szuflady był zbyt mocny. Magda poszła po wielki klucz, którym manager zaczął trzaskać w kłódkę. Zamiast kłódki, rozniósł całą szufladę, ale… liczy się efekt. Szufladę otworzył. W środku jednak nie było nic ciekawego. Jakieś wizytówki i stare papierzyska. Nasze wścibstwo budził jednak sejf. Trzeba było złamać kod – kombinacja trzech liter całego alfabetu… ciężka sprawa. Próbowałam wytrwale, ale mnie się nie udało. Manager dopiął swego, spędził cały wieczór na „łamaniu” kodu. OTWORZYŁ! „Zawartość” nas jednak rozczarowała. SEJF był pusty.
Wczoraj manager zabrał nas (mnie i Magdę) do nowego pubu w hotelu, który ma „w najbliższym czasie” (nieokreślonym) ruszyć i całkiem nieźle prosperować (takie jest założenie :). "Schowane" przejście koło recepcji prowadziło do ogromnego baru – chyba tak wielkiego jeszcze nie widziałam. Mnóstwo miejsca, ogromne pomieszczenie zaopatrzeniowe, magazynek, scena, loże – wszystko zaaranżowane w ładnym odcieniu niebieskim. Że też nie miałam przy sobie telefonu, by zrobić zdjęcie! Szkoooda. W środku znajdowały się dziwaczne drzwi (podniszczone, niepozorne). Manager miał w kieszeni wielki pęk kluczy i postanowił otworzyć zamek. Udało się już przy pierwszej próbie. Była to mała klitka, która jednak budziła jakiś dziwny niepokój, niczym w filmie grozy. W środku komputer z roku 1998 (i z systemem Windows ’98 ), sejf, dziwne zapiski, kody, stare segregatory, działający wiatrak, mnóstwo przewodów, kabli, zeschniętych karaluchów (FUJ)… Widać było, że ktoś wie o istnieniu tego pomieszczenia i korzysta w nim z internetu, który… śmiga tu szybciej niż w recepcji!). Komputer stał na biurku, które miało szufladę zamkniętą na kłódkę. Manager był przejęty, że pierwszy raz dostał się do tego pomieszczenia i że nie miał pojęcia o jego istnieniu. Przyznał, że pracuje tu długo, wie prawie wszystko… (NO WŁAŚNIE – PRAWIE). Nie mógł powstrzymać ciekawości zmieszanej z niepokojem i zaczął „dobierać” się do szuflady. Zamek do szuflady był zbyt mocny. Magda poszła po wielki klucz, którym manager zaczął trzaskać w kłódkę. Zamiast kłódki, rozniósł całą szufladę, ale… liczy się efekt. Szufladę otworzył. W środku jednak nie było nic ciekawego. Jakieś wizytówki i stare papierzyska. Nasze wścibstwo budził jednak sejf. Trzeba było złamać kod – kombinacja trzech liter całego alfabetu… ciężka sprawa. Próbowałam wytrwale, ale mnie się nie udało. Manager dopiął swego, spędził cały wieczór na „łamaniu” kodu. OTWORZYŁ! „Zawartość” nas jednak rozczarowała. SEJF był pusty.
Pomieszczenie – jak pomieszczenie. Chociaż budzi grozę, to
nie ma w nim nic niezwykłego. Bardzo dziwne jest to, że nikt praktycznie nie ma
do niego dostępu i nawet nie wie o jego istnieniu. Może to tylko jakaś
jednostka, a może mała grupa osób? Kto jeszcze ma klucze do tego miejsca? Po co
ktoś tam siedzi? Może ma podgląd z kamer? Internet śmigał, kabli tysiące… kto
wie, co to miejsce skrywa?
Manager na pewno nie odpuści i niebawem dowiemy się więcej,
o co tu chodzi…
Szczerze – czułam się jak w jakimś filmie akcji, a może i
dobrym thrillerze…
CIĄG DALSZY NASTĄPI…
_________________________________
Dzisiaj skrzydełka mi opadły kompletnie. Obudziłam się jakaś
taka rozlazła. Zmęczona, mimo że spałam jakieś 6 i pół godziny. Z bólem brzucha
i niedoborem energii, by rozpocząć nowy piękny dzień.
Zbiegłam do recepcji, by przeczytać wiadomość od Mamy. W
moim hotelu notorycznie już od kilka dni nie mam internetu. Muszę więc biec
przez drogę do drugiego hotelu (modląc się), by tam zyskać dostęp do sieci. Nie
ma co narzekać, bo ważne, że chociaż w recepcji można złapać darmowe
połączenie.
Ucieszyłam się, że zobaczę się z Mamą na Skype. Miała
dzisiaj radę, więc „złapałyśmy” się w ostatniej chwili. Co prawda przerywało i
rozłączało nas często, ale to, że mogłam Ją zobaczyć - jest cudowne.
Szczerze – chciało mi się płakać. Poczułam taką tęsknotę,
jak nigdy dotąd. Nie ma się czego wstydzić. To normalne. Zresztą, jestem z moją
Mamą tak silnie związana… Pisałam już o moim Tacie z okazji Dnia Ojca. Moja
Mama to równie wyjątkowa i niesamowita osoba.
Rozmowa z nią zawsze podnosi mnie na duchu. Tak było i dziś.
Moja Mamusia ma niesamowity dar – mówi pięknie prostymi słowami o rzeczach
trudnych. Jest moim najlepszym psychologiem i jednocześnie Przyjaciółką.
Niektórzy ludzie nadużywają słowa PRZYJAŹŃ. Mówią, że mają wielu przyjaciół, co
jest bzdurą. Przyjaciel to osoba, której można powiedzieć wszystko, która nie
opuści nas, choćby walił się świat. To nie jest tylko ktoś, kto nam przytakuje i z
którym fajnie czasem spędzić czas.
To osoba, która potrafi nami potrząsnąć dla
naszego dobra i której nie boimy się zdradzić naszej „najciemniejszej strony
mocy”. Tajemnice powierzamy przyjacielowi bez obaw.
Moja Mama to jedyna osoba, która wie o mnie wszystko. Kocham
ją bezwarunkowo.
Bezgranicznie i tak, że mocniej po prostu nie da się kochać
nikogo. To mój autorytet i marzę o tym, by być taka, jak Ona. Uwielbiam pytać o
Jej radę w każdej sprawie. To również moja „bratnia dusza”, która jako jedyna
rozumie mnie bez słów - to najwspanialszy dar, jaki dostałam od życia. Bez
takiego wsparcia – zrozumienia – trudno byłoby mi przetrwać.
Nie wiem, czym zasłużyłam na tak idealnych rodziców, jakich
mam. Czasem wydaje mi się, że nie zasłużyłam na takie szczęście, co motywuje
mnie jednak do tego, bym stawała się „lepsza”.
Kiedy to piszę, łezki napływają
do oczu, bo dzisiaj usycham z tęsknoty na wiór. I nawet piękna pogoda nie jest
w stanie poprawić mojego nastroju. Wdrażam więc strategie awaryjne i robię
sobie jakieś drobne przyjemności. Właśnie mam przerwę w pracy, ale od 18
zaczyna się harcore, który potrwa do północy.
Postanowiłam skorzystać z okazji, że bloga czytają osoby,
które znają moją Mamę (lepiej lub gorzej,
prywatnie lub służbowo, czyli wyłącznie jako nauczycielkę w szkole). Moja
Mama wydaje się przy pierwszym kontakcie (podkreślam: WYDAJE SIĘ) - dokładnie
tak, jak ja – niedostępna. Niektórzy wręcz się jej boją. Ze mną jest to samo.
To jednak pozory.
W rzeczywistości to najcieplejsza osoba na świecie.
Najżyczliwsza.
Nie trzeba szczerzyć zębów, by mieć uśmiech w sercu.
Bardziej
szczerej i uczynnej osoby nie znam.
A teraz kilka rzeczy – o których nie wszyscy wiedzą – o mojej
Mamusi Marioli:
Kocha czytać książki, a ja nie mam dzięki temu problemu z
prezentem na Jej „Święta”, na przykład na imieniny.
Jest najlepszym Szefem Kuchni na świecie. Dziękuję z całego
serca, że Mama akceptuje mój wegetarianizm i gotuje tak smacznie, jak NIKT! Oj
taaaak, tej kuchni tu na Malcie brakuje. Kiedy wracam po jakiejś podróży, albo
ze zjazdu na uczelni – zawsze czeka na mnie coś pysznego, co moja Mama
przygotowuje dla mnie – jak to mówi – „z sercem”. Chyba to „serce” sprawia, że
lepszych dań pod słońcem nie ma.
Szarlotka „ala Mariola” nie ma sobie równych!
Jedzenie – jedzeniem, ale samo spędzanie czasu z moją Matulą
w kuchni – to dopiero frajda. To Ona uczy mnie od dziecka, jak gotować i piec. Pokazuje
różne triki kulinarne, cierpliwie poucza i radzi. Najwspanialsze chwile i
wspomnienia zachowuję w pamięci, bo wiem, że nie opuszczą mnie do końca życia.
Pieczenie pierników i ciastek, dekorowanie świątecznych smakołyków… liczy się
to, że jesteśmy razem. Celebrowanie wspólnych chwil.
Wiecie, kto jest najlepszą Babcią na świecie? Kto wymyśla
najfajniejsze zabawy? Z kim Kasia tak chętnie przebywa? Kto uczy Kasię robić
makaron? Kto Kasieńkę rozpieszcza?
Czasem piszą do mnie absolwenci gimnazjum, którzy wspominają
„NAJLEPSZĄ NAUCZYCIELKĘ MATEMATYKI POD SŁOŃCEM”. Kto potwierdza? Łapka w górę!
Napiszcie nie do mnie, a do mojej Mamy, bo ona nie wierzy, że tak miło mówią o
jej nauczaniu byli uczniowie.
Ja ze swej strony powiem Wam jedno – NIKT INNY
tak dobrze nie tłumaczy matematyki, jak robi to Mariola Kropińska. Koniec i
kropka!
Jeśli nie rozumiałam, Ona cierpliwie tłumaczyła mi po raz setny innym
sposobem. Jeśli nie mogłam sobie wyobrazić czegoś – Mama wycinała mi bryłę z
ziemniaka czy ogórka! Jeśli mówimy o „nauczycielskim powołaniu”, to moja Mama
jest najlepszym przykładem realizacji takiego powołania.
Moja Mama jest NIESAMOWITA. Pracuje w dwóch szkołach. Od 7
rano do 15-16… jak ma rady, wywiadówki i inne tego typu nieciekawe rzeczy, to
wraca nawet po 18. Normalnie człowiek po pracy jest wypompowany i najchętniej
zaległby na kanapie. NIE MOJA MAMA. Ona ugotuje wszystkim pyszny obiad,
popracuje w ogrodzie, pojedzie swoją ulubioną trasą „na rowerek”, posprząta i
wyprasuje, podleje swoje kochane roślinki, porozmawia ze mną, wysłucha,
przytuli, doradzi…
Nie wiem, skąd można brać tyle sił?! Podziwiają ją wszyscy.
Absolutnie wszyscy! Ja zaś – nie potrafię słowami wyrazić wdzięczności i
miłości.
Nasza wzajemna miłość – szczególnie kiedy dzielą nas setki
kilometrów – jest niesamowita. Niczym ciepły wiatr – nie widzę, ale czuję.
Przy życiu trzyma mnie to, że moja Mama czeka na mnie w
domu.
Razem z Tatą dali mi najpiękniejsze dzieciństwo. Na dom
ciężko sami uczciwie zapracowali (do bólu uczciwie).
Mogłabym wymieniać zalety mojej Mamy tak długo, że uzbierałaby
się pokaźna powieść, ale nie to chciałam podkreślić. Czemu moja Mama jest tak
wyjątkowa? Bo nie tylko DAŁA MI ŻYCIE.
Moja Mama uratowała moje życie już tyle razy, że wstęp do
Nieba (na najwygodniejszy obłoczek najbliżej Boga) ma gwarantowany
automatycznie. Uratowała i ciągle mnie ratuje.
Gdyby nie Ona, nie przetrwałabym
i już dawno nie byłoby mnie na tym świecie.
Mamo, jesteś wszystkim, co mam.
To, że we mnie wierzysz i że
jesteś ze mną cały czas, trzymam mnie przy życiu.
Nie poddam się dla siebie i
dla Ciebie.
Choć dziś jest mi strasznie źle, to wiem, że pragniesz
mojego szczęścia.
Dzięki wsparciu rodziny, znajomych i niektórych ludzi w tym
miejscu, jakoś się trzymam.
Optymizm ulatuje, ale robię, co w mojej mocy, by
wrócił ze zdwojoną siłą.
Trzymajcie kciuki.
Każde słowo otuchy się przyda.
Nie będę pisać, że tęsknię, bo nie lubię „wycierać słów”.
Mam do nich zbyt duży szacunek.
______________________________________________________________________
Powyższy post miał być opublikowany 30 czerwca... miał... niestety Internet mi na to nie pozwolił - a ściślej - jego brak.
Jest godzina po północy i wreszcie po pracy złapałam SIEĆ.
Tak jak myślałam. Nie wytrzymałam presji i totalnie się rozkleiłam. Zostałam sama w miejscu, w którym jeszcze nie serwowałam w pojedynkę. Przejęłam zmianę po Maltańczyku, który dziś był ostatni dzień w pracy. Nie mogłam znaleźć kluczy, bo zostawił je tam, gdzie nie powinien. Kiedy już dotarłam do kluczy przez przypadek, wyżyto się na mnie, że się spóźniam (bo zaczynam o 18, a jest kwadrans "po"). Z nerwów nie potrafię się wysłowić i wytłumaczyć po angielsku całej sytuacji. W końcu docieram do baru, a tam oczywiście "pomaltański" SYF. Ledwie zdążyłam posprzątać. Połowy potrzebnych rzeczy - nie ma.
Goście wchodzą na kolację. Jestem sama z obsługi, kasa nie działa. Managera nie ma. DUPA. Ale spokojnie, trzymam się. Jakoś trzeba sobie dać radę. Beczka z piwem skończyła się od razu - zmieniłam, nie ma problemu. Włosi nie rozumieją po angielsku i się denerwują, że nie rozumiem, co chcą. ICH PROBLEM. Ale najgorsze było to, jak zaczęli wszyscy na mnie się wyżywać. Nie mogą pojąć, że od trzech dni musimy kasować nawet za kubeczek wody (1 Euro). Niby nie moja sprawa, a jednak to na mnie wszyscy się wyżywają, wrzeszczą. BYDŁO, CHAMSTWO, BURACTWO. Ile można psychicznie wytrzymać?! DUŻO. Ale wszystko dziś się we mnie tak skumulowało, że po prostu powiedziałam po tym: DOŚĆ. Nie mam zamiaru tu zasuwać w tym bajzlu za NIC. Dlaczego mam to znosić i po co?! Byłam zdecydowana, że to mój ostatni dzień tutaj i nie zostaję w tym cholernym miejscu ani minuty dłużej.
Oczywiście Maltańczyk zostawił "syf" także w kasie. Zamknęłam wszystko i zadzwoniłam z recepcji do managera, że zostawiam mu klucze (w recepcji) i niech sobie przychodzi i to ogarnia.
Nie zdążyłam porządnie zjeść i nawet przebrać koszuli, bo o 21 miałam już (po posprzątaniu wszystkiego i pozmywaniu wszystkich kieliszków z kolacji) kolejną przeprawę w pubie do północy. Przyszłam do pubu tak przytłoczona wszystkim, że każdy widział chyba, że coś ze mną nie tak.
Za barem stał Węgier, który mnie nie znosi (w sumie nikogo, ale mną pomiata, bo przecież kto by się mnie bał...) i... moje ZBAWIENIE - Tom. Właściwie Tomek - Polak mieszkający w Londynie. Pracuje w naszej sieci.
Szczegóły innym razem, bo dochodzi pierwsza w nocy, kiedy to piszę i padam na twarz. Rozkleiłam się przy nim. Emocje opadły. Pomógł mi - wreszcie KTOŚ MI POMÓGŁ. Pokazał, czego nie wiedziałam. Załatwił rozmowę z managerem i tłumaczył wszystko (był naszym jakby mediatorem-translatorem). Powiedziałam, co mi leży na wątrobie. Odbyliśmy wspólnie rozmowę. Język chyba mnie przerósł. Nie jestem gotowa, by dogadać się tak płynnie jak Magda i w stresujących momentach nie daję rady. Niby się uczę, ale potrzeba mi więcej czasu. Nie wszystko jestem w stanie ogarnąć.
Może przeceniłam swoje możliwości...
Byłam gotowa pakować manatki i rzucić wszystko w cholerę... gdyby nie Tom.
Postanowiłam jeszcze spróbować.
Nie chcę bez walki wracać, bo nawet nie zobaczyłam Malty.
Przyjechałam tu też "nabrać grubej skóry". Być silniejsza. Nie dać się złamać! Nie załamywać się i być mniej perfekcyjna. Tylko dlatego, zostanę. Spróbuję raz jeszcze.
Jutro z Magdą kontaktujemy się z nasza agencją "pośredniczącą". To oni ponoć odpowiadają za nasze wynagrodzenie. Nie wiedzą, co się tu dzieje, kto za co odpowiada. Napiszemy maila. Ewentualnie będziemy kontaktować się poprzez rodziców z polskiego numeru do agencji. NIE ODPUŚCIMY.
Muszę się przespać.
Dzisiaj... za dużo tego wszystkiego na moją głowę.
Smutny wniosek, który kłóci się z dotychczasową wiarą w ludzi i optymizmem:
LUDZIE W WIĘKSZOŚCI TO CHAMY I IDIOCI.
A może tylko ja mam takie szczęście i na takich często trafiam?
Znaleźć dobrego człowieka w dzisiejszych czasach - to SKARB.
Może na tym polega życiowa misja.
Poszukiwania trwają nieustannie.
I są trudne dla mnie jak jasna cholera.
* Przepraszam, ale wulgaryzmy w tym przypadku pozwalają mi na to, abym nie eksplodowała tłumiąc w sobie negatywne emocje.
TO BE CONTINUED... I hope so.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz