Wyspana. Otworzyłam oczy i wiedziałam, że niedziela będzie
moja! Zaśpiewałam sobie: „Ale za to niedzieeeela, ale za to niedzieeeela…
niedzieeeela będzie dla nas…”. Sylwia spała, ale miałam wrażenie, że się
uśmiechnęła i słyszała mój pełen wdzięku fałsz pełen podniecenia z okazji dnia
wolnego.
Wrzucę post na bloga, jem szybkie śniadanie i w drogę, gdzie
nogi poniosą.
- Bateria aparatu – naładowana.
- Krem do opalania na skórze i w torbie – obecny.
- Parę „eurosków” na autobus i ewentualne wydatki – są.
- Okulary – na nosie.
- Strój kąpielowy – spakowany.
- Mapki – mam.
- Woda i jabłko zwinięte z kolacji – warto gdzieś upchnąć.
(Pragnę zauważyć, że nie jeżdżę już z małym
słowniczkiem – poczułam się pewnie, gadam ile wlezie <DUMNA! hA! >).
Można ruszać!
Co prawda niedziela to niezbyt dobry dzień na plażowanie, bo
tłok jest niesamowity (nie tylko turyści, ale i dodatkowo mieszkańcy wówczas
odpoczywają na plaży), ale postanowiłam zaryzykować. Jest wcześnie, więc może faktycznie
wybiorę się na podbój kolejnej (ponoć wspaniałej) plaży piaszczystej przy
Mellieha Bay (bay – (czytaj: bej) – zatoka) – pomyślałam.
Tak też zrobiłam.
Zapłaciłam za bilet i autobusem 221 z Bugibba pojechałam
autobusem w kierunku Mellieha. Wiedziałam, że mam wysiąść na jednym z trzech
przystanków, które są zlokalizowane tuż przy plaży (wymienię, bo może ktoś
kiedyś skorzysta z tej cennej informacji, której w przewodnikach nie znajdzie):
Skrajda, Padrino lub Ghadira (kolejność zgodna z rozkładem).
Pomyślmy. Logika się przydaje :-P
Turyści, jak tylko zobaczą
plażę – wysiądą na pierwszym przystanku przy plaży.
Ci, którzy się zagapili,
wysiądą na kolejnym. A zatem?
Basia wysiądzie na trzecim, będzie mniej ludzi.
Oczywiście było dokładnie tak, jak przewidziałam. Niestety, za jakąś godzinę –
mój plan legł w gruzach. Każdy skrawek plaży był „zapchany” do granic
możliwości, więc przyjemność oceniam jako „ograniczoną”.
Owszem, widoki niezłe, plaża czysta… niczego sobie.
Prawdę
mówiąc, Ghajn Tuffieha (przy Golden Bay) – jak dla mnie tysiąc razy bardziej
urokliwa i przyjazna. Bardziej kameralna, piękniejszy krajobraz i oddalona od
ruchliwej drogi.
Na Mellieha nie zawitam ponownie, aby zrelaksować się i
poopalać. Nie moje „klimaty”.
Jeśli ktoś lubi potykać się o kogoś lub sam być
co chwilę „podeptany”, to ENJOY – powodzenia i miłego leżakowania.
Czułam lekki
niedosyt, więc postanowiłam przynajmniej pochodzić po okolicy i znaleźć
najwyższy punkt widokowy, do zrobienia ciekawych zdjęć.
Po drodze natknęłam się na publiczne toalety (po raz
trzeci!) [*dodam, że w przewodniku pisze, że na Malcie nie ma praktycznie
publicznych toalet i należy korzystać z ubikacji w hotelach i restauracjach, co
jest totalną bzdurą!).
Zobaczyłam, że najlepszy widok uzyskam… wspinając się na
dach małej restauracji.
Wariatka – wiem, wiem. Ale co tam! Ahoj przygodo.
Najwyżej mnie pogonią.
Szybko biegam – zwieję :-P .
Zamknięta furtka mnie nie powstrzymała. Przelazłam bez
trudu, potem przeskoczyłam jakieś murki, przerzucając najpierw toboły.
Na dachu były chyba jakieś panele słoneczne, śmieci, kable
i…
leżak, który zachęcał do chwili odpoczynku, ale uznałam to za zbyt bezczelne :-P.
Uzyskałam takie oto widoczki – mówiłam, nic specjalnego, ale
zawsze dla utrwalenia w pamięci warto fotografować.
Przyjechałam na Mellieha, bo wiele osób polecało mi tę właśnie
plażę jako „lepszą” od Golden Bay. Zamierzam zwiedzić Maltę tym piętrowym
autobusem, o którym pisałam, ale nie kursuje on w tych okolicach. Pomyślałam,
że może nie będzie już okazji specjalnie kursować w te strony i dlatego
wybrałam na dziś to miejsce – każde bowiem warto zobaczyć i ocenić samemu.
Moja ocena – 3+. W porównaniu do Ghajn Tuffieha – marnie. Ocena
z pewnością byłaby wyższa, gdyby nie te „tabuny” ludzi i samochodów.
Wolę plaże
mniejsze, kameralne, na uboczu.
Niedosyt… niedosyt. Bilet autobusowy mam ważny całe dwie
godziny. Nie ma sensu już wracać i tracić pieniądze. Przypominam, że na
zakupionym bilecie mogę podróżować, ale tylko w jednym kierunku. Powrót równa
się zakupem kolejnego biletu. One way ticket, one way ticket… uuuuuUuuu. Nie ma
co się zastanawiać – jadę dalej. Około 10 minut podjadę sobie ponownie
autobusem 221 do Cirkewwa, skąd odpływa prom na Gozo i rejsy na Comino.
Pozwiedzam okolicę i zapytam o cenę biletu na prom! Jeszcze wtedy nie miałam
pojęcia, że to najlepsza decyzja, jaką podjęłam tego dnia…
O! Jedzie mój autobus!
Dalsza (ciekawsza z piękniejszymi niesamowitymi zdjęciami) część relacji jutro, jak tylko zgram zdjęcia :-) Część druga z wyprawy 19.lipca 2015 roku.
Teraz pikantne relacje z życia hotelowego:
W korytarzu byłam świadkiem „dyskusji” między
managerem a nowym pracownikiem (kryptonim: musli). Abyście zrozumieli wszystko,
muszę wytłumaczyć od początku.
Nowa pracownica to szpieg szefa-szefów. Taki zawód jak
„tajemniczy klient” jest Wam znany?
To osoba, która raportuje wszystko o
wszystkim i wszystkich, co się dzieje w hotelu. Zapisuje każdego dnia,
obserwuje i donosi.
Jak dla mnie – nowoczesna wersja nazwy: SZPIEG/KONFIDENT.
Polubilibyście kogoś takiego, kto patrzy Wam na ręce i zagląda, gdzie popadnie?
Wypytuje, kręci, filtruje… brrr. Koszmar. Do tego jest – delikatnie mówiąc –
bardzo dziwna. Oficjalnie niby zajmuje się wysłuchiwaniem skarg gości i
rozwiązywaniem ich problemów.
Ma swoje biurko przy recepcji, gdzie przesiaduje
i wysłuchuje żali.
Taka… interaktywna wersja skrzynki skarg. Gość hotelowy
przeżywa swoiste katharsis („oczyszczenie”), że może się wyżalić – czuje się
ważniejszy, bo słucha go człowiek, który… nie oszukujmy się – tylko słucha i na
tym się to kończy w 99 procentach przypadków.
Bo co może zrobić ta pracownica,
jeśli gość narzeka, że w hotelu są karaluchy, albo że w nocy na ulicy jest za
głośno i biedaczyna nie może się wyspać na urlopie?! NIC. GUZIK.
W hotelu są karaluchy, mimo dokładnego sprzątania, bo tu jest taki klimat i otoczenie. To tak, jakby ktoś narzekał na obecność wiewiórki w parku.
Śmieszy mnie ta jej misja, ale to tylko przykrywka, o czym
każdy wie. W praktyce – konfident latający ze swoim tajnym ogromnym zeszytem
pełnym codziennych donosów. Tyle o niej.
Pamiętacie moją wyprowadzkę z Magdą na parter z czwartego
piętra? Rzekomo na 5 dni, na czas okupacji hotelu przez stado rozwrzeszczanych
dzikich sportowców… Taaa… czułam, że to ściema. Chcieli nas wykurzyć stamtąd na
dobre, bo to pokoje potrzebne w sezonie. Dostałyśmy z Magdą ultimatum – albo
zostajemy, gdzie jesteśmy, albo wynocha na 5. piętro. Decyzja – ZOSTAJEMY.
Nie ma tego złego, co by na LEPSZE nie wyszło.
1.Mamy lepszą łazienkę – okazało się dopiero podczas
użytkowania z niej.
2.Mamy 3-4 razy chłodniej w pokoju, niżeli we wcześniejszym na
4. Piętrze (na 5. jest zaś sauna!).
3.Chłodniej = mniej karaluchów i komarów (o jakieś 90 procent
mniej!!!)
4.Nie śmierdzi.
5.Przyzwyczaiłyśmy się do nowego lokum i jest przyjemniejsze –
bardziej ciche i nie trzeba jeździć powolną jak ślimak windą.
Jedyne „minusiki”:
- TV nie działa. (Nie ważne – w życiu nie włączamy, bo szkoda
czasu i nie czujemy nawet cienia potrzeby.)
- Szafa nie ma drzwi – nie ważne. Ważne, że mamy w niej
„ukradzione” z poprzedniego pokoju wieszaki :-P
Innych wad – nie widzę. Wniosek: zostajemy na amen i stąd
nas nie wykurzą!
Dochodzimy powoli do sedna. Sylwia dojechała jako ostatnia
studentka z naszej trójcy i miała pokój sama z trzema łóżkami na 5.piętrze. Po
przeprowadzce, wylądowała w podobnym 3-osobowym pokoju niedaleko nas (mnie i
Madzi). Po pięciu dniach… nie miała wyboru. Przenieśli ją do hotelu po drugiej
stronie i musi od wczoraj dzielić pokój… ZE SZPIEGIEM (kryptonim: musli).
Tragedia! Boże, dzięki Ci, że przyjechałam tu pierwsza – CZUWASZ NADE MNĄ!
Wyobrażacie sobie żyć na co dzień z konfidentem. Toż to koszmar! Decyzja
odgórna – nikt nie ma nic do gadania. Musi dziewczyna zacisnąć zęby. I to
mocno…
Do rzeczy. Sylwie ostatnio – tak jak ja kilkakrotnie –
musiała sama serwować napoje do „kolacji”. Kolejka sięgała aż za restaurację…
Pani „musli” zauważyła to i zapytała Sylwii, czy była sama za barem. Sylwia
odpowiedziała tylko, że była sama. Pani Musli napisała chyba jakiś donos, że to
niedopuszczalne, by Sylwia sama musiała sobie poradzić w takiej sytuacji i o to
też toczył się spór, który podsłuchałam. Manager gęsto się tłumaczył, że Sylwia
wcale sama nie była – rzekomo on tam był, obserwował, pomagał i czuwał. Pani
„musli” stwierdziła, że Sylwia potrzebowała pomocy, a manager nerwowo mówił, by
uważała, co pisze, gdyż to nie prawda, jakoby źle zarządzał grafikiem takie tam.
Pomijając efekty dyskusji (czyli brak rozwiązania), wniosek
nasuwa się sam. Sylwia ma przechlapane.
- Mieszka ze szpiegiem szefa-szefów– ja chyba wylądowałabym po
tygodniu w kaftanie bezpieczeństwa.
- Inni pracownicy wiedzą, że mieszka z panią „musli” i… dla
bezpieczeństwa unikają i pani „musli”, i Sylwii.
- Sylwia dużo mówi – co może obrócić się przeciwko niej przy
mieszkaniu z osobą, która wszystko zapisuje.
- Sylwia nie może otworzyć okna, w nocy w łazience zgasić
światła i włączyć klimatyzacji. Dlaczego? Bo pani „musli” panicznie boi się
karaluchów. [*wedle niej, mogą wedrzeć się klimatyzacją i balkonem oraz przez
otwór w zlewie, zaś w nocy boją się światła – stąd światło w łazience musi się
palić caaaaałą noc]. Milusio. W pokoju Sylwii panuje temperatura wyższa niż w
saunie… Nie jesteście sobie nawet w stanie tego wyobrazić. Pani „musli” to jak
widać nie przeszkadza, a Sylwia woli cierpieć, niż się postawić. Jej wybór – ja
bym tam cicho nie siedziała.
- Relacje z managerem raczej dla Sylwii niestety ulegną
pogorszeniu… chociażby patrząc na zasłyszaną przeze mnie dyskusję i minę
naszego managera.
Co pozostaje Basi? Może to i wredne, ale cieszę się jak
cholera, że nie padło na mnie. Wasze modlitwy i „zdrowaśki” Babci Irenki jak
zwykle są niezawodne. Dzięki za wsparcie, Kochani!
Kiedy ktoś do mnie pisze,
nie macie pojęcia, jak wielki uśmiech pojawia się na mojej twarzy i jaka to dla
mnie niespodzianka. Nawet jedno zdanie – że czytacie, że pozdrawiacie, że ładne
zdjęcie, albo ciekawy wpis… To daje siły, by wytrwać jeszcze kawał czasu na
Malcie.
Dbam o to, by ten kawał wykorzystać w pełni i jak to mówi
moja mądra, piękna prawie pełnoletnia Kuzynka (której dziękuję za zaproszenie
na 18-stkę) – ważne,by nie zmarnować tej szansy, którą dał mi uśmiechnięty od ucha do
ucha los.
Każdy ma takie wakacje, jakie sobie wymarzył i
„skonstruował”. KROPKA.
TO BE CONTINUED…
*Kryptonim „musli” – etymologia nazwy :-P – na śniadaniu, szpieg
podeszła do szefa kuchni i uszom nie dowierzyłam. Pokazując palcem na miskę z
jogurtem naturalnym zmieszanym z bakaliowym musli, zapytała: „Co to jest?”
Szef kuchni – kulturalny człowiek, więc nie parsknął
śmiechem – odpowiedział: „Musli z jogurtem”.
Na to szpieg: „Naprawdę? Nie jadłam nigdy czegoś takiego.
Myślę, że goście hotelowi nie wiedzą, co to jest, dlatego nie jedzą. Warto
zrobić karteczkę z napisem, że to jest musli z jogurtem…”
Ręce w tym momencie mi opadły, że mało nie upuściłam talerza.
Od tego czasu, kiedy opowiedziałam tę sytuację dziewczynom – zamiast imienia
szpiega, używamy w ramach bezpieczeństwa w rozmowach kryptonimu „musli”. I wszystko jasne
:-P
Więcej zdjęć z wyprawy jutro - są piękne! Dodam, obiecuję!
*mam ogromne problemu z
internetem. Hotel nie wykupił większego transferu, limit się skończył i kasy na
przedłużenie – brak. Nie wiem, co to będzie. Szukam hotspotów, buuuu!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz