Zaczynam czwarty tydzień. Nie wiedziałam, że dziś jest
poniedziałek! Zapomniałam! Dni nareszcie zaczynają pędzić. To wszystko dlatego,
że powoli dochodzę do wprawy, oswajam się ze wszystkim i akceptuję rzeczy, na
które nie mam wpływu.
Dawniej nie tolerowałam niczego, co „nie szło” po mojej
myśli. Miało być tak, jak JA chcę. Egoizm do kwadratu. Wszystko, co mi nie
pasowało – denerwowało mnie i na siłę chciałam to zmienić. Na niektóre sprawy
nie mamy jednak wpływu i trzeba się z nimi oswoić, a następnie pogodzić.
Zamiast tracić energię na wyładowania złości warto pomyśleć logicznie i zająć
się czymś konstruktywnym, na co wpływ mamy.
Widok przez okno - :-) dziś serwowałam przy tym basenie |
Nie mam na przykład wpływu na to, że w środę przybywa do nas
bodaj 200 osób (mała szkoła chyba z Włoch – wiek gimnazjalny) i przez to być
może będę musiała (jak reszta pracowników) spakować manatki i na czas ich
pobytu przenieść się do innego hotelu. Z czwartego piętra Santa Maria
przeflancowana zostanę GDZIEŚ do San Anton. Nie znoszę pakowania i opuszczania
miejsc, do których przez trzy tygodnie przywykłam, ale… co zrobić? Mam jakieś
wyjście? Pan każe – sługa musi. Chodzi o to, że taka grupa szkolna powinna być
ulokowana w jednym miejscu, zamiast być „rozsiana” po całym ośrodku. Pozostaje
zacisnąć zęby i zaakceptować stan rzeczy. Złość tu nic nie pomoże.
To, że muszę zmagać się z buractwem i chamskimi klientami to
norma. Każdy, kto pracuje w handlu czy usługach doskonale wie, że co by się nie
działo, należy być do bólu miłym, uprzejmym, wyjaśnić klientowi RAZ, a jak nie
rozumie, to odesłać do szefa. Broń Boże nie reagować na chamstwo chamstwem, nie
dać się ponieść emocjom, zachować stoicki spokój i… należy być DOBRYM. Po raz
kolejny udowodnię Wam, że DOBRO WRACA i… na dodatek – SIĘ OPŁACA!
Wczoraj miałam straszliwych klientów. Oszczędzę szczegółów –
mniejsza o nie. Zwyczajny koszmar. Zastosowałam sprawdzone patenty:
1.
Zapytaj, co chcą.
2.
Jak nie rozumiesz, poproś, by powtórzyli (tyle
razy, aż zrozumiesz).
3.
Z uśmiechem podaj to, co zamówili, dodając
proszę/dziękuję bardzo.
4.
Nie wdawaj się w żadne dyskusje – ewentualnie
krótko odpowiedź uprzejmie na pytanie i zajmij się jak najszybciej następnym
klientem lub polerowaniem blatu, aż delikwent odejdzie.
5.
Jeśli jest natrętny, unikaj kontaktu wzrokowego
po obsłużeniu i (jak wyżej) udaj, że masz niebywale ważną misję wyczyszczenia
ekspresu do kawy.
Procedury zastosowałam. Opłaciło się. Na koniec, Ci straszni
klienci (brrrr!), dali mi NAPIWEK. Chyba najwyższy jak dotąd! Powiedzieli, że
za miłą obsługę i moje piękne kolczyki.
DOBRO WRACA I… SIĘ OPŁACA. Dosłownie i w przenośni!
Wczoraj kolega z pracy (około 27 lat) obchodził urodziny. Nie
miałam ani pomysłu, ani funduszy na prezent. Nie zawsze przecież liczy się
zakup czegokolwiek. Liczy się gest i pamięć. Uznałam, że oryginalnym prezentem
będzie zaśpiewanie mu STO LAT… po polsku. Dla obcokrajowców język polski brzmi
podobnie enigmatycznie jak dla nas język chiński. Moja serenada była głośna,
wyraźna, przy klientach w pubie, (co wzbudziło podziw) i zabrzmiała jak (cytat->)„świąteczna
piosenka”... Koledze bardzo się podobało i dziękował ze szczerym uśmiechem,
zatem cel osiągnęłam.
Trzy tygodnie pobytu na Malcie, a przyznam się szczerze,
że „zżyłam się” z niektórymi już na tyle, że będzie brakowało mi ich po
powrocie. Są tu doprawdy genialni ludzie – przesympatyczni, dowcipni, pomocni…
Uśmiech zaś, to „międzynarodowy język”, który łączy – tu nie potrzeba słów.
Jeśli dodasz otwarte gesty, łagodną mowę ciała, to porozumiesz się z każdym
(mimo barier i mimo różnych znaczeń czy brzmień poszczególnych słów). Z
Włochami daję radę na migi. Z Niemcami – po niemiecku, dzięki dobrym podstawom
w liceum. Pani Wolniak i Pani Lucyna byłyby dumne, że sobie radzę – swoją drogą
– świetne nauczycielki, jeśli ktoś chce się nauczyć języka, a nie tylko zdać do
następnej klasy.
Po angielsku – jakoś daję radę. Nie boję się próbować. Gadam
coś tam po swojemu, dukam, mieszam czasy, a mimo to – jakoś mnie rozumieją.
Nikt się nie śmieje, więc poziom odwagi, by mówić wzrasta z każdym dniem. Osłuchuję
się i… co najciekawsze, kiedy się denerwuję… czasem wymsknie mi się
przekleństwo, ale… PO ANGIELSKU! To dla mnie coś nowego. Kiedy otaczasz się
obcym językiem, zaczynasz myśleć w tym języku. TO PRAWDA! Myśli biegną wokół
słówek po angielsku nieświadomie, utrwalają się w głowie i zostają na dłużej. Nie
ma lepszej metody nauki niżeli wyjazd z kraju i życie pośród użytkowników
języka obcego, który chcemy opanować. Wyjazd na Maltę nie nauczy mnie mówienia
pięknym językiem angielskim – nie, nie! Nie ma złudzeń. Nie po to zresztą
przyjechałam. Przełamanie bariery językowej – oto cel, który chciałam osiągnąć
i wszystko idzie w dobrym kierunku. Słownictwo zawsze można poszerzyć,
gramatykę wykuć, ale LĘK PRZED MÓWIENIEM pokonasz tylko wtedy, kiedy zmuszony
jesteś MÓWIĆ. I tylko tyle. Codzienne sytuacje wymagają ode mnie kontaktu z
ludźmi. Chcę coś, to muszę poprosić. Coś mi nie wychodzi, muszę wyjaśnić.
Pragnę porozmawiać z ciekawym człowiekiem, trzeba się odważyć i zacząć
dyskusję. O to właśnie chodzi – o używanie języka. Wszystkich będę zachęcać do
wyjazdu do kraju, którego język chcą opanować. Nie ma innej opcji. Mało tego –
język, którym posługuje się pewna społeczność to skarbnica informacji o
kulturze, zwyczajach i spojrzeniu na świat tej społeczności.
*Na marginesie: tak bardzo kocham „roztrząsać” językoznawcze
kwestie, że będą w sumie ważną częścią mojej pracy magisterskiej. Jak już pisać
– to pisać o czymś, co nas interesuje, a nie o byle czym. Praca nie jest wtedy
istną katorgą... prawdopodobnie.
Pamiętacie, kiedy pisałam o tajemniczym pomieszczeniu i
„odkrytym” wielkim niebieskim barze, o którym istnieniu nie miałam pojęcia?
Jako że wstaję wcześnie rano (zawsze byłam i pozostanę „rannym ptaszkiem”), to
mam pewne przywileje. Mogę poszwędać się po hotelu, zajrzeć tam, gdzie w
późniejszych godzinach zaglądnąć już nie tak łatwo, przyczaić się, poobserwować
to i owo. Pewne pomieszczenia są sprzątane wczesnym rankiem, więc bywa, że
pozostają jakiś czas otwarte. Tym sposobem dzisiaj porobiłam specjalnie dla
ciekawskich (czyli takich jak ja :-P) fotki tego tajnego baru w odcieniach
blue.
Otwarcie zaplanowane na środę. Manager osobiście ma serwować w dniu
otwarcia.
Szczęście mi dopisało. Grupa szkolna, o której pisałam
(około 200 osób albo więcej), przyjeżdża w środę (chyba wieczorem). GENIALNIE!
Co to oznacza? Tylko (i aż) tyle, że Basia ma wolny czwartek i piątek! W czasie
największego oblężenia mam OFF’a! Mój Anioł Stróż czuwa.
Ten tydzień – zleeeeeci.
*Czeka mnie przeprowadzka do innego hotelu,
*najazd „ukochanych młodych gniewnych ludzi” z Włoch,
*otwarcie nowego baru,
*otwarcie restauracji,
*pożegnanie kolegi Jose (czytaj: Hoze) w niedzielę (o czym
napisze więcej niebawem),
*czwartkowo-piątkowe zwiedzanie Malty (!)…
Wiadomość z ostatniej chwili:
muszę dziś pakować manatki. Jutro rano pracownicy przeniesieni będą na okres 5 dni w inne miejsce.
Mówi się trudno. Oby nie było karaluchów. Niczego więcej nie oczekuję :-) No może jeszcze ciepłej wody mi potrzeba :-)
TO BE CONTINUED...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz