Dzisiejszy (w zasadzie wczorajszy, bo jest godzina 24:19) dzień to jakieś istne szaleństwo.
Nie każcie mi
tego przeżywać raz jeszcze!
W sumie jest już wtorek. Relacja jednak będzie z poniedziałku.
Zacznę od początku.
Wstałam koło 8. Wyspałam się. Po śniadaniu popisałam chwilkę
z rodzicami i zobaczyłam ich przez jakieś dwie minuty na Skype. Niestety ciągle
zrywało połączenie internetowe i nie nacieszyłam się kontaktem. Wiedziałam, że
rozpoczynam dziś pracę o godzinie 13:00 w znienawidzonym San Anton – gdzie wszystko
ciągle się psuje i czuję, że mam klaustrofobię.
Teraz będzie skomplikowany
wątek, ale postaram się Wam wyjaśnić.
Miałam zamienić się z Magdą dziś na BTH (tam, gdzie
serwowałam poprzedni tydzień), ale Sylwia oddała jej dziś swój dzień wolny. Sylwia
była chora po kebabie zjedzonym o piątej rano na mieście kilka dni temu i wtedy
Magda wzięła za nią dzień w pracy. Sylwia jednak nie zgodziła się ze mną
zamienić na San Anton i serwowała dziś w BTH.
Ja chciałam zrobić wszystko, by nie musieć dziś pracować w
San Anton i sprawdziłam grafik. Lubię serwować w Santa Maria, zatem pomyślałam,
że może sprawdzę, kto ma tam dziś zmianę od 9:30. Szukam, szukam… NIKT. Manager
zapomniał obsadzić to miejsce! Zagapił się (jak zwykle). Dzwonię do niego z
recepcji i pytam – kto ma dziś „Santa Marię”. Wydało się, że pomieszał wszystko
i zapytał: „Can I ask you a favour, Barbara?” (Czy mogę cię prosić o przysługę,
Barbra :-P ?”).
Tak, pewnie że się zgodziłam, choć było to czyste
szaleństwo. Zgodziłam się wziąć tą zmianę w zamian za to, że manager będzie
serwował za mnie w San Anton. Czemu szaleństwo? Bo bar musiałam otworzyć o
10:00, a była godzina 9:50. Latałam jak w amoku, bo w ciągu tych 10 minut
musiałam biec do pokoju, przebrać się w mundurek roboczy i gnać po
najpotrzebniejsze rzeczy oraz klucze i „float” z recepcji (*float – pieniądze do
wydawania reszty klientom – zawsze 50 EURO).
Najpotrzebniejsze rzeczy. A to dobre! Wszystkiego tam
brakowało! Oczywiście robiąc 5 kursów po dwóch hotelach, trzech magazynach i
schowkach – przytachałam wszystko „na raty”. Co kwadrans wywieszałam karteczkę
nabazgraną ręcznie: „BE RIGHT BACK” („zaraz wracam”), zamykałam kasę i pędziłam
po kolejną partię butelek, kubków i całej reszty. Tak nabawiłam się strasznych
ran na ręce i nodze… Wygląda to strasznie. Od dźwigania, otarć i upału. Coś jak
„pękające naczynka”, ale wygląda niczym żylaki. Nie mogę tego niczym
zamaskować. Wstyd. Nie wiem, kiedy zejdzie. Nie wiem też, co kupić, by to
wyleczyć. Z jednym kartonem niestety wywinęłam orła i mało nie skręciłam kostki
– skończyło się na zerwaniu naskórka i ranie, która wygląda niestety paskudnie,
ale nie boli wcale, więc luzik. Po tym wszystkim musiałam na rozkaz managera
przygotować wózek i załadować go 10 pustymi beczkami po piwie, kartonami oraz
pustymi trzema beczkami po napojach gazowanych. Zrobiłam, co kazał. Ktoś miał
przyjść i zabrać wózek. Myślicie, że przyszedł? Dochodzi północ. Wózek stoi,
gdzie stał. Cholera.
W porze obiadu wywiesiłam kartkę, że „zaraz wracam” i
poleciałam na minutę do restauracji. Tam biorę (jak każdy z nas) duży talerz,
ładuję ile wlezie, przykrywam drugim talerzem i niosę ukradkiem do baru, gdzie
serwuję. Łaskawie mogę sobie zjeść w miejscu pracy schowana za komputerem,
kiedy nie ma gości (co rzadko się zdarza). Udało mi się coś łyknąć nie wiem o której godzinie…
Przesada.
Bar teoretycznie zamykam o 18. Mam (również - teoretycznie) 30 minut
przerwy, która nie istnieje. Kolejka o godzinie 17:59 jest wielkości muru
chińskiego i weź tu wytłumacz ludziom, że musisz zamknąć! Dziś prawie mnie
zeżarli. Mam to w nosie.
O 18:10 pobiegłam po karton z kubkami. Błagałam też, by ktoś
przyniósł mi piwo, bo nie starczy w czasie serwowania do kolacji od 18:30 do
20:30. Obiecali, że przyniosą. Nie donieśli.
Kolacja zaczęła się (jak zwykle) o 18:30. Serwuję sama. Całe
szczęście w Santa Maria ludzie nie lubią jeść, więc większość idzie do San
Anton. Miałam mniejszy ruch. Mimo to, moje nogi odmawiają teraz posłuszeństwa.
Ratowała mnie jednak perspektywa, że zaraz kończę pracę.
Pójdę do pokoju, wezmę
wymarzony prysznic i położę się spać.
Niestety… piękny plan legł w gruzach.
Przyszedł manager. Powiedział: „Wiem, że mnie znienawidzisz,
ale wszyscy pracownicy dziś wyprowadzają się ze swoich pokojów. To decyzja szefa."
Mimo błagań, próśb, gróź, strajków –
nikt nic nie wskórał. I tak niby mamy szczęście z Sylwią, że nas nie przenieśli
do hotelu BTH (15 minut stąd), bo niektórzy właśnie tam wędrują. CHORE. Ponoć
tym razem chodzi o wielu niepełnosprawnych gości. „BULSZIT” – moim zdaniem „ściema”.
Skończyłam pracę o 21. Stałam w kolejce w recepcji 20 minut,
by przyjęli łaskawie mój zysk w wysokości 109,50 EURO (tylko ze sprzedaży
lodów, chipsów i napojów). Kasa nie działała, wszystko musiałam pisać ręcznie. Wszystko, co sprzedałam – wyszło mi…
nie wiem już nawet, ile stron. Średniowiecze normalnie.
Poszłam do pokoju. Magda już spakowana. Ja spakowałam się w 20
minut. Poszłam po klucz do nowego pokoju. Stałam w recepcji kolejne 20 minut,
by zostać poinformowaną, że nie ma nas na liście i się chyba nie przenosimy.
Wróciłam do pokoju. Tym razem wysłałam Magdę, by coś podziałała. Magda wróciła
po 15 minutach i powiedziała, że chyba nas jednak nie przeniosą, ale nikt nic
nie wie. Poszłyśmy więc razem, bo ja po prostu padam na twarz ze zmęczenia, a
wszystkie rzeczy mamy w walizkach. Nie mogę się wykąpać! Nie mogę iść spać!
W recepcji znowu nas odesłali z kwitkiem pod hasłem „nic nie
wiemy”. Resztkami sił udałam się do głównej szefowej i wygarnęłam swoim
beznadziejnym angielskim, że pracowałam dziś 12 godzin, jestem brudna, zmęczona
i chcę do jasnej cholery wiedzieć, gdzie przenieść swoje rzeczy!
Szefowa chciała pomóc. Przydzieliła nam pokój 435. Wysłali
nas po klucz do recepcji drugiego hotelu.
Wreszcie! Idziemy! Wołamy z Magdą o
klucz do 435. Szukali kwadrans. Klucza nie ma. Pojechałyśmy zatem windą na 4
piętro, by sprawdzić, czy może pokój ten jest otwarty. Niestety pocałowałyśmy
klamkę. Klucza nie ma nigdzie. Spędziłyśmy kolejny kwadrans w recepcjach.
Myślałam, że ich powystrzelam wszystkich. Nie czuję już bólu. Nic nie czuję.
Wróciłyśmy do głównej szefowej. Ta wkurzona poszła dzwonić i
dowiedzieć się o nasz klucz. Zniknęła i nie ma jej już ponad pół godziny. Magda
jest na dworze. Szczęściara miała dziś wolne i jutro chyba też ma. Ja siedzę w
naszym pokoju i czekam na wyrok. Siedzę na dupie i piszę ten post, bo co mam
robić? Brudna, zmęczona, zaraz pójdę do recepcji łapać internet, by wstawić na
bloga tą relację z „DNIA ŚWIRA”.
Dodam, że jutro zaczynam pracę dokładnie o 9:30 (jak dziś) i
kończę tak samo (jak dziś o 21). W tym samym miejscu. W praktyce od 8:30 będę dźwigać,
bo przyszła dostawa lodu, lodów, nowych alkoholi, chipsów… W środę zaczynam o
17, więc jest szansa, że z wtorku na środę odeśpię. Jutro w pracy – nie wiem,
co to ze mną będzie. Położę się na podłodze i powiem gościom: „Nalewajcie sobie
sami – ja wymiękam”.
Jest 23:55. Pora iść do recepcji i dać oznaki życia
rodzicom.
Co mnie nie zabije, to wzmocni. Jutro wieczorem pewnie
dowiecie się, co z nami zrobili. O ile nie wysadzę tego hotelu w powietrze, bo
po prostu nie wierzę w to, co się tu wyrabia. Na wszelki wypadek: Mamo, Tato,
kocham Was. Przysyłajcie mi paczki do więzienia, jeśli kogoś dziś zamorduję.
Tyle przekleństw, ile z siebie dziś wydobyłam – tyle nie
wypowiedziałam dotąd przez całe swoje życie.
No trudno, lepiej odreagować tak, niż w inny sposób…
TO BE CONTINUED… (mejbi)
Wiadomość z ostatniej chwili:
Magda dostała klucz do 427. Jej kolega pomógł nam przenieść rzeczy. Pokój jest większy, ale ma dziury w suficie, które jutro dla Was sfotografuje, bo nie uwierzycie, że ten sufit się jakoś trzyma.
Łazienka spoko. Wstawiam post, powalczę z sejfem (nie wiem, czy działa) i idę spać. Umieram.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz