38 dni do wylotu do Wrocławia.
Wczorajszy
dzień zaliczam do tych, z których mogę być dumna. Przeżyłam, choć to było tak trudne,
że po prostu niejedna osoba by padła, usiadła i powiedziała: „A idźcie wy wszyscy
w cholerę!” po czym udała się pod prysznic i do łóżka.
Pracowałam od 8 do 21. Zmiana „śmierci”.
Nie miałam rano połowy potrzebnych rzeczy, które musiałam przytargać sama. Nie
czułam rąk już przed otwarciem baru.
Sama. Samiutka.
Na obiad doszedł spóźniony
kolega (Hiszpan), który ma w genach zapisane „don’t worry”, nie spiesz się,
jakoś to będzie i generalnie lenistwo do roboty. Także tylko przeszkadzał mi i robił bajzel, ale mogłam
przynajmniej coś zjeść.
Było. Minęło. Najbliższe dwa tygodnie już
nie mam tej zmiany, więc oddycham z ulgą i staram się zapomnieć.
Dziś zaczynam w Molly o 17.
Na szczęście…
nie sama! Z Frithem (końcówka imienia wymawia się jak początek cyfry 3 – three).
Nowy pracownik, którego bardzo lubię w przeciwieństwie do pozostałych.
Mówią,
że jest zarozumiały, pewny siebie, arogancki. Mam to w nosie – dla mnie liczy
się, że:
- chłopak ciężko haruje (i to z uśmiechem),
- jest słowny, odpowiedzialny (póki co),
- ma świetne podejście do klienta i jest
Anglikiem (stąd dogaduje się z większością klienteli),
- nosi mi wszystko bez marudzenia i
wymigiwania (wino, piwo, lód, beczki… <3 ! )
Normalnie skarb pracowniczy! Teraz! Kiedy
najbardziej brakuje rąk do pracy! Bardzo dobrze się dogadujemy, mimo że czasem
(mimo moich próśb) zapomina, że do mnie musi mówić 5 razy wolniej, bym
zrozumiała jego język. To dopiero niezła lekcja angielskiego – tempo i
skrótowość jego mowy to coś, czego nie kupię sobie w Polsce na kursie
językowym. Kolejny dobry powód wyjazdu za granicę w celu doskonalenia języka.
Pochwalę się, czemu jeszcze jestem dumna po
wczorajszym dniu. Mamy nowych gości, którzy są nauczycielami angielskiego w
Anglii i mówią, że uczą ludzi różnych narodowości. Mają wśród uczniów
mnóstwo Polaków. Gadałam z nimi i facet był zachwycony moim angielskim.
Oczywiście broniłam się, że mówię tylko trochę i moja wymowa jest okropna, ale
on powiedział, że zna dobrze polski akcent, a ja mówię z dobrym akcentem angielskim.
Nie mogę jakoś do końca mu uwierzyć, ale złapałam się na tym, że „ze słyszenia”
także przecież wiele się uczę i za sprawą powtarzania na głos zamówień
klientów. Ucieszyłam się strasznie, kiedy ten nauczyciel sam z siebie pochwalił
mój angielski.
:-) :-) :-D B-)
Z hotelowych newsów:
1.
Kolega Robert wyleciał wczoraj do domu. Magda
miała wolne, więc odwiozła go na lotnisko. Szczegółów nie znam, bo nie jestem
wścibska, by na siłę dopytywać co i jak – szczególnie w takich drażliwych
sprawach. Szkoda. Nie spodziewałam się, ale cóż… życie.
2. Jeden z panów „naprawiaczy” próbował naprawić
telewizor w pokoju gościa. Najpierw gość został mocno porażony prądem, potem
zaś pan obsługi technicznej hotelu. To całkiem poważna sprawa, bo prąd kopnął
ich nieźle. Szefostwo głowi się nadal, co z tym zrobić i jak wyciszyć aferę. To
właśnie realia hotelowe – „WYCISZYĆ” – główna misja.
3.
Dziś do Molly wpadną Francuzi. Dobrze, że jestem
z Frithem na zmianie – będzie mi lżej i mogę się nieco wystroić :-P
4.
Komary chyba pozdychały z gorąca.
5.
Nie przeszkadzają mi upały – to moje klimaty.
Muszę się wygrzać na całą polską jesień i zimę.
6.
Coraz mniej się przejmuję chamskimi klientami –
ile razy ich w życiu jeszcze zobaczę? Pewnie nigdy. Podać drinka i "nara". Niech
idzie dziad w swoją stronę, a ja pójdę w swoją. Niechże wysysa energię życiową
innym.
Na koniec coś dla "oka".
Sami zobaczcie!
Jedne kiczowate, inne klimatyczne.
Ładne i
brzydsze. Stare i nowe.
Każde NIEZWYKŁE na swój sposób.
Różne. Piękne.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz